Strony

niedziela, 22 stycznia 2017

Zielono mi... (cz.1)




Ta historia jest długa i pełna niepowodzeń... Tym bardziej jest mi wstyd, bo z wykształcenia jestem biologiem. Powinnam więc kochać faunę i florę, hodować kotka, pieska, chomika i rybki, moje mieszkanie powinno tonąć w kwiatach, a na balkonie w sezonie dzieci mogłyby podjadać poziomki i pomidorki koktajlowe! Hmmm... Gdy miałam dwa lata i mieszkałam z rodzicami oraz dziadkami dostałam szczeniaczka- mieszańca, śliczną czarną suczkę z podpalanym brzuszkiem, pyszczkiem i białymi skarpetkami na łapkach. Gdy miałam 10 lat, Mucha- bo tak się nazywała, oszczeniła się wydając na świat niezbyt urodziwego synka, którego jakby tego było mało nazwałam Pikuś! Pikuś oprócz tego, że nie grzeszył urodą był też charakterny i jak coś mu się nie podobało potrafił capnąć zębami każdego, ale kochał dzieci i uczestniczył we wszystkich naszych szalonych zabawach, uwielbiał las latem, a zimą zjeżdżał z nami na sankach/workach z największych górek (robiliśmy kulig a on wskakiwał na rozpędzoną bandę dzieciaków). Kochał wolność i łaził zawsze tam, gdzie miał ochotę, czasem wracał z tych eskapad pogryziony, miał mnóstwo pcheł i bał się wody jak diabeł tej święconej. Ale mnie nie przeszkadzało to w przytulaniu i całowaniu w nos tego wiejskiego włóczęgi ;P A potem dorosłam i zamieniłam się we własną matkę! Uznałam, że zwierzęta brudzą i wymagają opieki. Chociaż nie- moja mama naprawdę nie lubi zwierząt, ja chcę tylko uniknąć dodatkowych obowiązków. Ja jestem psiarą, Mąż i Ignaś to kociarze, kiedyś, gdy będziemy mieć dom z ogródkiem będą też zwierzęta, bo w blokach posiadanie psów powinno być zakazane! Właściwie nie mam nic do psiaków, tylko nie cierpię ich właścicieli, którzy wyprowadzają je na spacer pod osłoną nocy, by nie musieć zbierać kup!!! Podatek od posiadania psa powinien być tak duży, aby zatrudnić specjalne służby do sprzątania po psach właścicieli, którym nie chce się tego robić! Ciągle muszę napominać moje dzieci, by nie schodziły z chodników na trawniki, zwłaszcza teraz zimą, a i na chodnikach zdarzają się niespodzianki. Rośliny wydawałoby się są mniej kłopotliwe. Jako pierwsze pojawiły się u nas dwie egzotyczne piękności-  Phalaenopsis.  Podobno nie ma łatwiejszej w uprawie rośliny i... bardziej kapryśnej! Rzeczywiście- przez dwa lata nie udało mi się uśmiercić moich storczyków, ale i przez dwa lata żaden z nich nie zakwitł, a jak wiadomo storczyk bez kwiatów nie prezentuje się zbyt okazale. Pożegnałam się więc z nimi bez żalu. I kupiliśmy ogromnego skrzydłokwiata (Spathiphyllum wallisii), który stanął w jedynym miejscu naszego mieszkania z bezpośrednim dostępem do słońca- tuż obok drzwi balkonowych. Główną przyczyną trudności w hodowli roślin w naszym mieszkaniu stanowi brak jakiegokolwiek parapetu i ekspozycji na słońce. Skrzydłokwiat, pomimo bezlitosnego traktowania przez moich małych wówczas synów, trzymał się dzielnie i wciąż wypuszczał nowe liście, w miejsce tych łamanych i rwanych na strzępy. Dopiero na wiosnę zeszłego roku (chłopcy już wyrośli z niszczenia roślin) mocno zdeterminowana postanowiłam wprowadzić do naszego domu nowych, zielonych lokatorów. Nasze mieszkanie nie obfituje również w regały, komody i półki, na których mogłabym ustawiać doniczki. Kupiliśmy prawie dwumetrową palmę (Howea forsteriana), a niską i długą (180cm) szafkę rtv zamieniliśmy na komodę vintage (120cm), co wygospodarowało 60 cm przestrzeni dla nowej rośliny. I to niestety wyczerpało cały potencjał podłogi. Ale ściana  nad komodą na której stoi telewizor, to duża powierzchnia, gdzie idealnie pasowałaby kombinacja półek, na których oprócz roślin stanęłyby również nieliczne bibeloty i kilka książek, myślę więc ostatnio nad jej aranżacją. Temat życia wśród roślin zaprząta ostatnio moją głowę i gromadzi też coraz większe rzesze fanów w wirtualnym świecie. Prawdziwe zielone szaleństwo zapanowało na blogach i na instagramie. Pewnie mało kto nie kojarzy już tego trendu, kryjącego się pod hasłem "urban jungle". Dla estetów, oprócz urody samych roślin, równie ważny jest sposób eksponowania ich w domach. Igor Josifovic- autor happy interior blog  i Judith de Graaff autorka bloga joelix należą właśnie do takich osób. Z ich przyjaźni i pasji narodził się wspólny projekt urban jungle bloggers, który zrzesza blogerów, tak jak oni kochających rośliny. Oprócz dylematów związanych z tym, jak pielęgnować rośliny i jak dekorować nimi mieszkania, bardzo istotne jest jeszcze, w czym je uprawiać, aby stanowiły estetyczną całość. Chodzi oczywiście o doniczki, osłonki i pojemniki, w których rosną. Czy postawić na taki sam materiał, kolor, kształt czy może podejść do tematu bardzo swobodnie i nonszalancko? Odpowiedzi na wszystkie te pytania możemy szukać w internecie. Mnie jednak nic nie zastąpi książki z pięknymi zdjęciami- jej zapachu i szelestu kartek. Sprawiłam więc sobie prezent na gwiazdkę i kupiłam pierwszą książkę Igora i  Judith- "Urban Jungle. Living and styling with plants". I jestem oczywiście absolutnie zachwycona! Jest warta swojej ceny (ok 140-150zł), niestety nie ma wersji w języku polskim.














A teraz jeśli chodzi o moje rośliny... Bilans ostatnich miesięcy jest taki, że ususzyłam dwie paprotki (Adiantum i Blechnum), bluszczyka (Hedera helix), utopiłam sukulenta (Eszewerię), a Figowiec benjamiński (Ficus benjamina) całkiem wyłysiał... Doszłam do wniosku, że roślin nie wystarczy podlewać, trzeba robić to uważnie ;)  Palma na szczęście ma się dobrze! Duża roślina potrzebowała dużej doniczki. Oczywiście szaleję na punkcie różnej maści koszy z trawy morskiej, wikliny i innych naturalnych materiałów pełniących rolę osłonek doniczkowych. Duży kwiat, duży kosz, wysoka cena... Kosze, które mi się podobały kosztowały 200-300zł. Jeśli uznam, że nie stać mnie na wymarzony przedmiot- nie idę już na kompromis, nie szukam "czegoś podobnego, ale tańszego", tylko rezygnuję z pomysłu i szukam alternatywy. Rozważałam więc zakup papierowej torby "Le sac en papier". Jak wiadomo torby te, w swoim szerokim spektrum wnętrzarskich zastosowań, pełnią również rolę stylowych osłonek doniczkowych. Jedyną ich wadą jest trwałość. I tu nastąpił dziwny zbieg okoliczności zwany potocznie zrządzeniem losu! Jedno ze zdjęć na moim koncie ig  polubił ktoś ukryty pod tajemniczym nickiem potpot-washpapa. Okazało się, że są to dwie fajne dziewczyny- Kasia i Monika, szyjące fajne rzeczy z fajnego papieru! Papieru, który można prać! Jak to możliwe? Jest to papier, który zawiera domieszkę lateksu, dzięki czemu przypomina w dotyku skórę i jest trwały, a prać można go jak zwykłą tkaninę. W dodatku występuje w kilku kolorach i w różnych wykończeniach. Wysłałam Kasi wymiary mojej doniczki- wysokość i obwód. Po przemyśleniach ustaliłyśmy, że jeśli obwód doniczki będący kołem wynosi 90 cm, to suma boków potpota, który jest kwadratem powinna być tylko nieznacznie większa od obwodu- inaczej donica "utonie" w zbyt dużej osłonce. W przypadku mojej osłonki było to 100cm (4x25cm), czyli o 10cm (10%) więcej. Wysokość- minimum 10 cm większa od wysokości donicy, aby móc wywinąć na dwa razy dekoracyjny "kołnierz" u góry osłonki. Palma ma piękny, oryginalny i trwały domek :)














Potpot kryje w sobie niespodziankę- zewnętrzna warstwa jest w kolorze sahara, ale wnętrze ma kolor miedziany- dzięki temu, osłonka może mieć dwie różne wersje. Po zawinięciu najpierw do wewnątrz, a potem na zewnątrz ma jeden kolor, a po dwukrotnym wywinięciu na zewnątrz, mamy wersję dwukolorową:







I jeszcze kilka zdjęć potpotów uszytych przez dziewczyny w roli osłonek mniejszych roślin:

















Washpapa to nie tylko materiał na potpoty, jeśli chcecie zobaczyć co dziewczyny potrafią uszyć z washpapy zajrzyjcie koniecznie na ich stronę (tutaj). To pierwszy post z serii "zielono mi", następnym razem pokażę, jak zrobiłam prosty i efektowny stojak/kwietnik w stylu skandynawskim. Ciekawi mnie jednak, jak Wam się podoba taka oryginalna osłonka? I jaką Wy macie "rękę" do roślin? 



M.





poniedziałek, 9 stycznia 2017

Ostatni guzik.




W życiu najbardziej żałuję tego, że nie urodziłam się rannym ptaszkiem! Mój budzik w telefonie jest nastawiony (o zgrozo! pewnie pomyślą niektórzy ;P) na godzinę 7.35, ale ja jestem typem "jeszcze 5 minut", więc zanim wstanę jest już ósma. Przedszkole Ignasia jest tuż pod blokiem i musimy zdążyć na pierwsze śniadanie serwowane o 8.30. Myjemy zęby, ubieramy się i wychodzimy. O 8.45 jestem już z Julkiem z powrotem w domu. Ponieważ Nunek to niejadek uzależniony od kaszy na mleku, w obawie, żeby nie siedział w przedszkolu cały dzień głodny (a wiedzcie, że jeśli jakieś danie nie spodoba mu się na pierwszy rzut oka- nie ma takiej siły, która zmusiłaby go chociaż do spróbowania!) pierwsze śniadanie jada w domu. Ja w tym czasie wypijam latte na potrójnym espresso (!) zaparzone we włoskiej kawiarce, zjadam tosta z dżemem i jogurt naturalny (taka poranna rutyna ma swoje plusy- zawsze wpadam w głęboką zadumę zanim o tej porze dnia zadecyduję, czy kawa jest ukryta w czarnej puszce z literką T czy C??). Do przedszkola oddalonego o jakieś 10-30 min drogi (w zależności od humoru Nunka) odprowadzam go na 10. Czasami wracam od razu do domu, a czasami robię po drodze zakupy. No i mamy godzinę 11. A ile nerwów zjadłam od rana! Bo nie chcą wstać, bo nie chcą się ubrać, bo nie ta bluzka, bo chcą znaleźć jakąś zabawkę, bo muszą się jeszcze pobawić, bo ta bajka musi się skończyć, bo metka w rajstopach ich drapie, bo Ignaś się na mnie pcha, bo Julek mnie uderzył... Nie wiem, czy chcecie, abym wymieniała dalej, bo mogę tak bez końca... W drodze do przedszkola i w przedszkolu podczas rozbierania posiadają oczywiście oddzielny repertuar. Jest więc ta jedenasta, a w domu cisza... Nic nie gra, nikt nie gada- żadnej muzyki, telewizji... Czasami siedzę na kanapie i patrzę na sosny za oknem- wiem, że po południu nie będzie już takiej możliwości. Miałam mnóstwo planów związanych z pójściem Małego do przedszkola, miałam ruszyć ze wszystkim z kopyta, a tymczasem odpoczywam gapiąc się na sosny. Codziennie... I pytam siebie- jak ludzie dają radę żyć na wysokich obrotach? Chyba trzeba się urodzić z takim talentem! Albo brać amfę (;P), jak mnie uświadomiła kiedyś moja Przyjaciółka (farmaceutka). Dostępu do amfy nie mam ;)), więc coraz więcej we mnie zgody na slow living i zwykłe, małe radości: kariera, sukces, indywidualizm i kult jednostki są zdecydowanie przereklamowane. I social media również- owszem lubię czekoladę, ale nie na śniadanie, obiad, deser i kolację... Czyli siedzę na kanapie i dumam. Dumanie jest moją mocną stroną- zawsze żyłam raczej w świecie wyobraźni niż w realnym życiu. Np. wracam z Julkowego przedszkola, po drodze powinnam zajrzeć do Lidla (na obiad mam ugotować rosół), ale jestem tak zaabsorbowana sobie tylko znanymi myślami, że dziarsko maszeruję wprost do mieszkania. Gdybym mogła, zimą w ogóle nie wychodziłabym z domu. Do południa czuję niemalże, jak mała wskazówka zegara z mozołem pnie się do góry, dopiero po południu życie nabiera jakiegokolwiek tempa. Mam wolne od dzieci do 14.45. To mój czas, którego na razie jeszcze nie potrafię wykorzystać. Często wtedy sprzątam, gotuję, piorę... Nuda i marazm... Na szczęście w mieszkaniu nastąpiły ostatnio pewne istotne i bardzo cieszące mnie zmiany. W listopadzie i grudniu pokazywałam Wam salon- jak się zmienił i pisałam o tym, co chciałabym jeszcze zrobić. Do końca roku udało mi się zrealizować  obydwa pomysły- wymienić szafkę rtv na komodę vintage (tutaj) i stół na nowoczesny w stylu retro. Pokażę Wam dziś swoją nową jadalnię, w której wszystko jest już dopięte na ostatni guzik! A guzików jest pięć- udało mi się kupić ledowe żarówki retro w dobrej cenie. W internecie najtańsze jakie znalazłam kosztowały 59 zł, wstrzymywałam się więc z zakupem, aż tu nagle, w OBI, zobaczyłam LEDOWE żarówki Edisona (Polux) w cenie 26 zł za sztukę! Poszukiwania stołu również trwały długo. Na początku rozważałam zakup stołu vintage, ale musiałby być w stanie idealnym i duży, a ceny takich są zawrotne, w dodatku są to stoły z ciemnego drewna czyli raczej niepraktyczne. Rok czy dwa lata temu, wpadł mi w ręce katalog polskiego producenta mebli- firmy SIGNAL, zainteresowała mnie w nim kolekcja mebli Scandinavian i zachowałam go w stercie czasopism. Był tam stół w stylu retro z białym blatem i nogami z bielonego dębu. Niestety nijak nie pasował do mojego mieszkania, zaczęłam przeczesywać internet w poszukiwaniu wersji w kolorze naturalnego dębu. Stołów inspirowanych latami 60tymi XXw jest obecnie dostępnych bardzo dużo, jednak większość właśnie biała lub bielona. Żaden ze znalezionych nie spełniał więc wszystkich trzech warunków- odpowiedniego koloru, wielkości i ceny... Aż wreszcie przypadek sprawił, że przejrzałam całą kolekcję Scandinavian na stronie internetowej i BINGO! Okazało się, że oprócz stołu Combo produkują jeszcze stół Felicio! Naturalny kolor dębu, 150x90cm (190 po rozłożeniu) i w cenie 1015zł!! W dodatku dostępny od ręki, więc cieszyliśmy się nowym stołem jeszcze przed świętami. Z ogromną ulgą pożegnałam poprzedni fornirowany stół. Szczerze go nie znosiłam, był ciemny, masywny i mocno zniszczony- kosztował 1700zł, a fornir był tak kiepskiej jakości, że odpryski powstały już na wszystkich możliwych kantach. W dodatku ciągle musiałam go czyścić, gdyż widać na nim było każdy okruszek i plamkę. Po dwóch tygodniach z nowym stołem, nie mam do niego absolutnie żadnych zastrzeżeń. Jest delikatny, ma dużą powierzchnię i jest bardzo łatwy do utrzymania w czystości. Rozjaśnił i odmłodził naszą jadalnię :))

























 I jeszcze zdjęcia w świetle żarówek retro, które  jest bardzo ciepłe, wręcz żółto-pomarańczowe, bardzo klimatyczne zwłaszcza wieczorami.











Ciekawa jestem jak przypadło Wam do gustu zestawienie postmodernistycznych Ghostów (przy ich projekcie Philippe Starck zainspirował się fotelem w stylu Ludwika XV,  który to styl z kolei inspirowany był włoskim barokiem i wschodnią sztuką), ze stołem we współczesnym stylu skandynawskim (czyli tak modnym obecnie stylem retro inspirowanym modernizmem z połowy XXw.). Tak- przeczytajcie jeszcze raz uważnie ostatnie zdanie ;P Jeśli uznacie, że pasują do siebie będzie mi miło, a jeśli stwierdzicie, że nie- będzie mi jeszcze milej, bo nie pasujące do siebie meble podobają mi się najbardziej! ;))) A jak Wasze stoły dogadują się z krzesłami?



PS. Podkładki na stół z pcv, w mój ukochany wzór retro, czyli czarno-białą pepitkę można kupić tutaj, świecznik w kształcie diamentu (w dwóch rozmiarach, ja wybrałam ten mniejszy)- bardzo pożądany, ale niełatwy do dostania znajdziecie tu, a kwiatek z pięknymi błyszczącymi liśćmi, intensywnie czerwonymi od spodu to Peperomia rosso.



Do miłego!